Pojechaliśmy wczoraj do Londynu zobaczyć Avishai Cohena i jego trio z
orkiestrą. To bardzo smutne kiedy ktoś, kogo nazywałam Bogiem Kontrabasu, okazuje
się być tylko człowiekiem. To nie był nawet koncert który mnie rozczarował. To
był koncert, który mnie bardzo głęboko zasmucił.
Porzuciłam swoją wsiową wyspę na obrzeżach Nottingham i
wyruszyliśmy. Umyłam nawet samochód na tę okazję z wiejskiego błota. Spakowałam
przybory do makijażu, które leżały nietknięte od świąt, wyczyściłam buty,
wpakowałam w walizkę sukienkę. Bo to miało być muzyczne święto.
Gdybym jedynie wybrała się na koncert orkiestry, spoko.
Oczekiwania są inne. Orkiestra nie ma w sobie tego elementu zaskoczenia,
orkiestra bardzo ściśle podlega pewnym regułom. W orkiestrze muzyka nie
oddycha. Ale istnieją świetne melodie napisane na orkiestrę, przez
fantastycznych kompozytorów. I na koncercie orkiestry też można dostać tych
rozkosznych dreszczy zachwytu wzdłuż kręgosłupa, po które pojechałam do
Londynu.
Trio Avishai widziałam już kiedyś. I zakochałam się w
perkusiście, Danielu Dorze. A wczoraj nie bylo Daniela. Nie było tez Nitai na
fortepianie.
Koncert był od początku źle poprowadzony. Dwa pierwsze
numery były rozpisane na orkiestrę, li i jedynie. Uważam, że początek koncertu
jazzowego powinien rozgrzać publiczność. Nakierunkować gdzie są i po co. No
więc orkiestra zagrała. Później wyszedł Avishai z trio i czymś tam jeszcze
donudził. Już mi było za mało tej dużej lampki wina com ją nabyła przed
kwadransem. Myślę sobie, do przerwy dam
radę. Pół godziny później trio schodzi ze sceny. Oklaski, owacje na stojąco.
Wychodzą na bis. Jak tam siedziałam tak drobne przestały mi się zgadzać.
Koncert za który zapłaciłam całkiem sporo ciężko zarobionych funtów skończył
się po nieco ponad godzinie. Kpina.
Jazzu nie da się pogodzić z orkiestrą. Chyba, że jest się
geniuszem. Avishai nie jest. Jazzowe trio rządzi się zupełnie inną dynamiką. To
organizm, w którym jedno reaguje na drugie. Orkiestra reaguje na dyrygenta, ale
zupełnie nie ma w niej marginesu na wolność. Nie można mieć dwóch tak bardzo
różnych tworów na jednej scenie, bo to nie wyjdzie. I w tym przypadku nie
wyszło. Chociaż owacje na stojąco były. A ja kuliłam się w swoim fotelu,
powtarzając cichutko pod nosem: ja pierdole, ja pierdole... Bolało mnie w
środku, że czekałam pół roku na wielkie uniesienie, aż mnie z butów wyrwie z
zachwytu. I nie wyrwało. Nie ruszyło mnie. Znacie ten moment na koncercie
jazzowym kiedy muzycy zaczynają grać coś zupełnie od czapy a później nie
wiadomo jak i skąd wracają do głównego tematu utworu? Ten moment kiedy widownia
szaleje, ten moment w którym dzieje się magia. Tego nie było, dyrygent daje
znać jeden takt przed, smyczki idą w górę, smutna tuba z końca sceny wraca do
rąk właściciela. Nie mam dreszczy zachwytu. Jest mi smutno.
Stoimi w deszczu w Londynie. Jest mi tak wszystko jedno, że
mozemy iść na piechotę do Soho, do Ronniego Scota. Ale jeszcze sprawdzam w
internecie, wszystkie bilety wyprzedane. Nie będę miała żadnej uczty dla
zmysłów tej nocy. Lądujemy w smutnym hotelowym barze, podstarzały gawędziarz
erotoman zagaduje brzydką barmankę. Muszę się dopić. Kolesie z wyjazdu
służbowego rechoczą w drugim końcu sali. Że też mężczyźni zgromadzeni w jednym
miejscu zawsze przejawiają ten sam idiotyczny zestaw zachowań. Patrzę w
grzybowe oczy Iana i mówię: wiesz, boję się. Boję się, że mnie już nic w życiu
nie zachwyci. A ja potrzebuję uniesień. Nie może być jak to kiedyś ktoś
powiedział, że z uniesień pozostało mi uniesieni brwi, a ze wzruszeń wzruszenie
ramion. Ja muszę raz na jakiś czas wpaść w zachwyt. Bo inaczej to przecież
tylko szarość i szarość. Ja bardzo lubię szare ubrania i szare samochody. Ale
nie szare życie.
Może gdybym nie wiedziała zupełnie nic o muzyce odebrałabym
ten koncert zupełnie inaczej. Ale przecież słyszę, że perkusista gra zupełnie
inny rytm niż orkiestra. Mówią, że ignorancja jest błogosławieństwem. I mają
rację, niestety.