Thursday 9 November 2017

kłopoty z duszą

Jestem ponura jak gradowa chmura. Ale nie dzisiaj. Jechałam do pracy, do której spóźniłam się trzy godziny, a twarz mi rozciągał uśmiech od ucha do ucha.
Już wszystko wyjaśniam. Zamieniajcie się w słuch.
Kontrabas mój nie domagał. Okazało się, że dusza z niego wyrosła. Że dusza w nim już nie tkwi tylko przesuwa się nieco na zachód, czy tam wschód. Dla niewtajemniczonych, dusza to kawałek drewnianego kołka, który tkwi między przodem i tyłem kontrabasu pod strunami D i G (mniej więcej). Zadzwoniłam do polecanego lutnika Clivea i umówiliśmy się na dzisiaj. Pojechałam, trochę z własną duszą na ramieniu. Pojechałam, zaparkowałam, wysiadłam i wstąpiłam w inny wymiar. Przysięgam, że w pracowni lutniczej czas się zatrzymał. Przez dwie godziny gadaliśmy tylko o kontrabasach. Co będziemy robić, duszę nową w kontrabas wkładać (nie uważacie, że to bardzo magiczne tchnąć w coś nową duszę?), most będziemy piłować i to już zupełnie fanaberie moje, ale zakochałam się w czarnym włosiu do smyczka i będę zmieniać, bo na miłość nie ma lekarstwa. Gadaliśmy i gadaliśmy, na stołach i półkach leżały skrzypce i wiolączele. Smyczki warte więcej niż moje wszystkie organy sprzedane na czarnym rynku, razem wzięte. Wielkie, okratowane, brudne okna. Piszę o tych oknach, bo wszystko tak było jak z obrazka, chociaż nikt tego designu nie zaprojektował. I stała tam harfa, gdyby nie wielki napis, nie dotykać to bym ją tak...
A później Clive zaczął wypełniać papiery, pismem tak starannym i tak dokładnie jakby czas przestał uciekać przez palce, jakby przestała się liczyć każda seksunda, którą trzeba wyrwać z paszczy codziennego umierania.
A jeszcze później powiedział i to językiem, który tylko człowiek zakochany potrafi zrozumieć
- To jest on, czy ona?
- On.
- A jak ma na imię?
- Howard.
A po kilku godzinach, kiedy stałam nad wielkim piekarnikiem w pracy, z którego wyciągałam wysuszone próbki, zadzwonił mój telefon. Howard może wracać do domu. Mam nadzieję, że go polubisz.

Wpadam do domu, w korytarzu gubię buty. Taki inny jesteś jakiś. Obniżone struny, ta G to już w ogóle kosmos. Moje mięśnie nie znają jeszcze twoich nowych sekretów. Ale brzmisz jak jeszcze nigdy nie brzmiałeś. Sączysz się przez uchylone okna, do domów sąsiadów. Gramy Dziadka do Orzechów Czajkowskiego. Wszystko w nas się śmieje. Gwiazdka przyszła wcześniej w tym roku. 

Wednesday 11 October 2017

Nie będziesz miał kontrabasistów cudzych przede mną

Popijam herbatę z miodem i cytryną, bez rumu. Bo charytatywnie nie piję żadnego alkoholu w miesiącu październik. Gdyby ktoś chciał wpłacić kasę na szczytny cel walki z rakiem to podam namiar.
Piję herbatę bez rumu jako się rzekło, choć może ten rum by dziś rozgrzał i rozmył to co we mnie dziś pogrywa. Pogrywa we mnie czwarty z grzechów głównych.
Zazdrość.
Pojechałam dziś na próbę. Okoliczności przyrody zlały się w spójny obrazek. Tragedie na drodze. Objazdy. Jadę bezdrożami i gdybym tylko tak się nie bała jeździć samochodem w obcych miejscach to bym zobaczyła i opowiedziała wam, że było tam pięknie. A tak dłonie ściskają kierownicę. Dłonie nie-dłonie muzyka. Dłonie chemika. Dłonie grzebiące w ziemii. Nie szczupłe piękne dłonie. Normalne ręce. Z dziada pradziada, z chłopskiego pochodzenia.
Pędzę na próbę, woda chłapie mi pod butami. Moknę. Dzwonię drzwonkiem, drzwi otwiera mi roześmiany Rob. Zamieszanie w korytarzu, ubaw straszny. Ktoś mi zajumał stołek kontrabasowy. Inny Kontrabasista! Wchodzę, w oczach mi się dwoi. Dwie Kontrabasistki. Ale przecież byłam jedyna, byłam tylko ja. A teraz mam się dzielić? Mam sławę i splendor oddawać. Solówki może ma ktoś inny grać?! Mam już nie być pierwszym i jedynym kontrabasem. Już nie będę siedzieć na swoim stołku jak na tronie ponad wszystkimi, bo stołek mi właśnie zarąbano?!

Oczywiście, że jeszcze dorosnę do sytuacji, która mnie teraz przerosła. Jeszcze będę ponad to. Jeszcze wyciągnę z tego dla siebie trochę korzyści (bo jedna z dziewczyn jest naprawdę świetna). Ale dziś jestem zazdrośnikiem, jedynakiem, któremu nagle przyniesiono do domu nowe rodzeństwo. I cały świat się zmienił. Nie ma już monarchii absolutnej. Nie ma już niepodzielnego panowania. 

Friday 10 February 2017

ignorance is bliss

Pojechaliśmy wczoraj do Londynu zobaczyć Avishai Cohena i jego trio z orkiestrą. To bardzo smutne kiedy ktoś, kogo nazywałam Bogiem Kontrabasu, okazuje się być tylko człowiekiem. To nie był nawet koncert który mnie rozczarował. To był koncert, który mnie bardzo głęboko zasmucił.
Porzuciłam swoją wsiową wyspę na obrzeżach Nottingham i wyruszyliśmy. Umyłam nawet samochód na tę okazję z wiejskiego błota. Spakowałam przybory do makijażu, które leżały nietknięte od świąt, wyczyściłam buty, wpakowałam w walizkę sukienkę. Bo to miało być muzyczne święto.
Gdybym jedynie wybrała się na koncert orkiestry, spoko. Oczekiwania są inne. Orkiestra nie ma w sobie tego elementu zaskoczenia, orkiestra bardzo ściśle podlega pewnym regułom. W orkiestrze muzyka nie oddycha. Ale istnieją świetne melodie napisane na orkiestrę, przez fantastycznych kompozytorów. I na koncercie orkiestry też można dostać tych rozkosznych dreszczy zachwytu wzdłuż kręgosłupa, po które pojechałam do Londynu.
Trio Avishai widziałam już kiedyś. I zakochałam się w perkusiście, Danielu Dorze. A wczoraj nie bylo Daniela. Nie było tez Nitai na fortepianie.
Koncert był od początku źle poprowadzony. Dwa pierwsze numery były rozpisane na orkiestrę, li i jedynie. Uważam, że początek koncertu jazzowego powinien rozgrzać publiczność. Nakierunkować gdzie są i po co. No więc orkiestra zagrała. Później wyszedł Avishai z trio i czymś tam jeszcze donudził. Już mi było za mało tej dużej lampki wina com ją nabyła przed kwadransem.  Myślę sobie, do przerwy dam radę. Pół godziny później trio schodzi ze sceny. Oklaski, owacje na stojąco. Wychodzą na bis. Jak tam siedziałam tak drobne przestały mi się zgadzać. Koncert za który zapłaciłam całkiem sporo ciężko zarobionych funtów skończył się po nieco ponad godzinie. Kpina.
Jazzu nie da się pogodzić z orkiestrą. Chyba, że jest się geniuszem. Avishai nie jest. Jazzowe trio rządzi się zupełnie inną dynamiką. To organizm, w którym jedno reaguje na drugie. Orkiestra reaguje na dyrygenta, ale zupełnie nie ma w niej marginesu na wolność. Nie można mieć dwóch tak bardzo różnych tworów na jednej scenie, bo to nie wyjdzie. I w tym przypadku nie wyszło. Chociaż owacje na stojąco były. A ja kuliłam się w swoim fotelu, powtarzając cichutko pod nosem: ja pierdole, ja pierdole... Bolało mnie w środku, że czekałam pół roku na wielkie uniesienie, aż mnie z butów wyrwie z zachwytu. I nie wyrwało. Nie ruszyło mnie. Znacie ten moment na koncercie jazzowym kiedy muzycy zaczynają grać coś zupełnie od czapy a później nie wiadomo jak i skąd wracają do głównego tematu utworu? Ten moment kiedy widownia szaleje, ten moment w którym dzieje się magia. Tego nie było, dyrygent daje znać jeden takt przed, smyczki idą w górę, smutna tuba z końca sceny wraca do rąk właściciela. Nie mam dreszczy zachwytu. Jest mi smutno.
Stoimi w deszczu w Londynie. Jest mi tak wszystko jedno, że mozemy iść na piechotę do Soho, do Ronniego Scota. Ale jeszcze sprawdzam w internecie, wszystkie bilety wyprzedane. Nie będę miała żadnej uczty dla zmysłów tej nocy. Lądujemy w smutnym hotelowym barze, podstarzały gawędziarz erotoman zagaduje brzydką barmankę. Muszę się dopić. Kolesie z wyjazdu służbowego rechoczą w drugim końcu sali. Że też mężczyźni zgromadzeni w jednym miejscu zawsze przejawiają ten sam idiotyczny zestaw zachowań. Patrzę w grzybowe oczy Iana i mówię: wiesz, boję się. Boję się, że mnie już nic w życiu nie zachwyci. A ja potrzebuję uniesień. Nie może być jak to kiedyś ktoś powiedział, że z uniesień pozostało mi uniesieni brwi, a ze wzruszeń wzruszenie ramion. Ja muszę raz na jakiś czas wpaść w zachwyt. Bo inaczej to przecież tylko szarość i szarość. Ja bardzo lubię szare ubrania i szare samochody. Ale nie szare życie.

Może gdybym nie wiedziała zupełnie nic o muzyce odebrałabym ten koncert zupełnie inaczej. Ale przecież słyszę, że perkusista gra zupełnie inny rytm niż orkiestra. Mówią, że ignorancja jest błogosławieństwem. I mają rację, niestety. 

Tuesday 31 January 2017

Wtorek Dniem Walki Wewnętrzej. I spóźniania się w różne miejsca

Wtorek to dzień walki wewnętrzej.
Zaczyna się już w poniedziałek, tuż przed północą, kiedy jeszcze nie śpię, a powinnam. Wtedy zaczyna się prawdziwe targowanie, przekupstwo i szukanie wymówek.
Ze wzgledu na rozkład wtorkowych zajęć, powinnam pojawić się w pracy o godzinę wcześniej. Powinnam pojawić się o ósmej. Jeszcze nigdy się nie pojawiłam. Ale to moja słodka tajemnica (taką mam nadzieję). Przed północą w poniedziałek nie potrafię nastawić budzika na 6:10. Żeby mieć cień szansy i dotrzeć na czas. Już od poniedziałku w nocy jestem na straconej pozycji. I tak bardzo się staram, żeby być bardziej po ósmej niż przed dziewiątą.
Późnej z kubkiem kawy czekam na kuriera, który przywiezie mi próbki. Wszystkie wyniki muszą być wysłane do klientów zanim wyjdę z biura.
Teoretycznie wychodzę o 16 praktycznie wychodzę, jak się uda, chwilę wcześniej. Kiedy już dojadę przez mgły i korki do domu, ponad godzinę później, wypiję kilka łyków herbaty i usiądę na kanapie, nic już mi się nie chce. I wtedy zaczyna się prawdziwa walka. Wiem, że jeśli w ciągu pięciu minut nie ruszę się z miejsca, będę znowu spóźniona. Wiem, też że jeśli posiedzę chwilę dłużej, to nic mi się nie będzie chciało. I w mojej głowie urodzi się ta brzydka myśl. Ten zły podszept lenistwa. Napisz do dyrygenta i powiedz, że stoisz w korku i nie dojedziesz. Wiem, że będę żałować jeśli nie pojadę. Zmarnowałam 27 lat na nie bycie muzykiem. Nie mogę zmarnować wtorkowego wieczoru. Jeszcze tylko rzucam monetą, żeby sobie ślepym losem potwierdzić i pędzę pod prysznic. I myję włosy, i ubieram się schludnie, żeby raz w tygodniu nie wyglądać jak wieśniak, któremu słoma z butów. Później tylko jeszcze kolejne 45 minut w korkach i jestem.
Jestem kontrabasistą. Dziś do repertuaru wszedł kolejny słodki utwór, chociaż nie mam w nim zbyt wiele do roboty. Prawie same półnuty. I jeden slur (ale za to jaki, przy fortissimo!). I całe morze uroczych crescendo. A wiadomo, że słodkie skrzypki nie zabuczą takim donośnym basem. Chociaż nie mam za dużo do roboty, to ta praca organiczna, u podstaw, którą wykonuję, dodaje całą masę głębi.

Fajnie jest robić to co się kocha. Nawet jeśli jest to we wtorki, po godzinach. Konia z rzędem temu, kto pokaże mi choć jedną osobę, która nigdy nie słyszała (choć może nie kojarzy z nazwy) uwtoru Morning- Peer Gynt Suite No. 1. Poważnie, jak ktoś nie zna to chyba zafunduję jakąś nagrodę.

Tuesday 17 January 2017

Wziemiowstąpienie

Jeszcze nigdy nikogo mi tak nie brakowało, jak dzisiaj naszej wiolączelistki Sophie. Nie jestem kontrabasistą niezależnym, jak słyszę co robi Sophie, to wiem też co ja robię, jest mi jak dyszel Małej Niedźwiedzicy na północnym niebie.

Sophie jest świetnym muzykiem, a do tego jest prześliczna. Czuję, że muszę to napisać aby być zupełnie szczerą w tej notce. Sophie jest prześliczna, gdybym kiedyś przeszła na drugą stronę zakochiwałabym się w kobietach, które wyglądają jak ona. A tak to tylko stwierdzam fakt. Do tego jest świetnym muzykiem. A świetni muzycy po naszej stronie nas zawsze będą ciągnąć w górę.

A że nie było Sophie, to kuliłam się na tym moim stołeczku wysokim, ale nie mogłam nic ściemnić, bo same skrzypki tylko siedziały. Nie było tłumu w który mogłabym się wtopić. Byłam taka pokraczna, jak chodzenie po ulicy z kontrabasem na plecach, jak schodzenie ze schodów z kontrabasem, jak przechodzenie przez drzwi z kontrabasem, jak prowadzenie samochodu z kontrabasem zajmujacym 75% przestrzeni.

A nasz Rob tak jakoś niby mimochodem, ale ciągle, tym paluszkiem skrzypka w moją stronę pokazywał. A ja chciałam dokonać pierwszego w historii wziemiowstąpienia i pod ziemię się zapaść. Tylko ziemia, mnie, nieudolnego kontrabasisty przyjąć nie chciała.

A później, chwilę później, kiedym smyczkiem chciała podciąć sobie żyły, do repertuaru wszedł utwór z Dumy i uprzedzenia. A ja kocham Jane Austen i film z 2005 widziałam milion razy. I mi serce zadrżało. Jakieś to nieprzewidywalne jest życie nieudolnego kontrabasisty. Jak jemu, (kontrabasiście) rzucają perły przed wieprze...