Byliśmy kilka miesięcy temu na koncercie, jakiś przypadkowy
to był wybór, już nawet nie pamiętam jej imienia. Kobieta grajaca na
kontrabasie ze swoim bandem, w bardzo lubianym przeze mnie teatrze, w Darby. I
było to takie sobie, poprawne granie standardów, jakaś pańcia na gitarze,
niezły perkusista, jakiś starszy pan przy pianinie. I zupełnie niepozorna,
jakby oderwana od smarzenia śliwkowych powideł, wyjęta ze swojej nudnej pracy w
urzędzie, po pięćdziesiątce, nieatrakcyjna, ubrana jakoś na ciemno, w
okularach, taka co ją zawsze przeoczysz i nie zapamiętasz, grająca na
saksofonie, w kącik wciśnięta. Zaczęła grać i przysięgam to jej granie wbiło
mnie w sofę, zostawiło z nieprzełkniętym winem w ustach. Ona, ta niepozorna i
szara zaczarowała mnie zupełnie. Poruszyła mnie. A mnie trudno jest poruszyć,
ot Pan Wołodyjowki mnie rusza jak siebie i Ketlinga wysadza w powietrze i
muzyka. Taka przez duże M. I nie musi być idealnie, (teraz proszę się udać do
filmiku z YT i włączyć od 12:40, słuchawki na uszy, nie jest idealnie ale
pięknie), dlalej notka się toczy z podkładem, bo jestem interaktywna,
multimedialna, jestem blogerem. Trele morele.
Jakkolwiek. Buszuję obecnie po świecie jazzu. W drodze do
pracy i z pracy przebieram w muzykach. Myślę kto by mi się nadał na perkusję,
kogo chcę na fortepian i wiem dokładnie kto będzie grac na tubie. Żyję tylko
tym co mi gra z głośników albo tym co sama zagram sobie, w tych szczęśliwych
momentach kiedy mam czas usiąść do kontrabasu. Dlatego pewnie czuję się pełna
życia tak rzadko. Wszystko składa się z chwil wydzieranych i wyszarpywanych od
kości. Pracuję po 10 godzin dziennie, zarabiam. I nie robię tego z poczucia
obowiązku. Nowy smyczek, wysoka półka, mi sie wymarzył. I taki też będzie.
Kłóciłam się wczoraj trochę w Ianem w samochodzie, przed 22,
w drodze do domu. Wydzieraliśmy sobie czas, którego nam brakuje. I usłyszałam,
że za dwa, trzy lata nie będzie mnie w domu na codzień, nie będę wyjadać
truskawek z krzaka przez lato. Nie będę robić prania ani risotto. Nie będę
zgrzytać kluczem w zamku około 19. Bo będe muzykiem. Będę grać koncerty. I on
jest o tym głęboko przekonany, że od kiedy zaczęłam, on z tą myślą się godzi.
Ta myśl już między nami pokutuje. Troche nas ziębi od środka, a trochę grzeje.
Może i kłóciłam się wczoraj trochę z Ianem, ale wiem, że on
głęboko we mnie wierzy, najprawdopodobniej wierzy tak, jak nie wierzy we mnie
nikt inny. Nawet ja sama nie. Ale miło jest kiedy ktoś widzi twoją przyszłość
jaśniej niż ty potrafisz ją widzieć.
Swoją drogą, mówiąc już o ludziach, których nie odnajdziesz
w tłumie, ja jestem takim człowiekiem. I nie przeszkadza mi to jakoś
szczególnie. Ten wywód zmierza jednak do pewnego podsumowania. Czasami, nie
często, bardziej od święta, jak gram różne swoje bzdury i coś mi wychodzi,
wychodzi powyżej przeciętnej i powyżej moich możliwości (nie krzywcie się,
każdemu się czasami przytrafia coś ekstra od losu), to czuję się wyjątkowa i
piękna. Nie skurczora i niewidzialna jak zawsze. Czuję, że jestem, że moje
istnienie odciska się.
Dobrze mi się dzisiaj pisze, ale wiem, że będzi mi się grało
jeszcze lepiej. Dlatego dobranoc i uszanowanie do rączek składam.