Po okresie, irytującym, rozbijania się o mur, zaczęłam
czytać nuty. Usiadłam dzisiaj rano do utworów, których nigdy wcześniej na oczy
nie widziałam, z listy na egzamin na drugim poziomie i zaczęłam grać. Samo
przyszło, bez siedzenia nad nimi i główkowania gdyząc ołowek, czy to będzie
palec środkowy czy mały. Pozycja
pierwsza czy w pozycji 1/2. Samo przyszło, jak przestałam się bardzo z tego
powodu denerwować.
Później przegrałam swoje utwory na egzamin, tym razem z
akompaniamentem. Mój domowy pianista jest koszmarny i ciągnie mnie w dół, bez
wątpienia. Całe szczęście, że w dniu egzaminu mogę poprosić o profesjonalistę.
A teraz, mniej więcej, osłuchuję się z tłem, co mi dobrze robi na pewność
siebie. Nie czekają na mnie żadne pułapki w podkładzie, to nie będzie żaden
duet. To ja będę grać pierwsze skrzypce, chociaż to kontrabas.
Jedynym źródłem mojej niepewności jest część, w której muszę
zaśpiewać echo zagranych przez mojego egzaminatora dźwieków. Dlatego od jutra z
odtwarzacza w samochodzie wyciągam wszystkie jazzowe, niesamowite płyty i
zaczynam słuchać i śpiewać. Co, tylko w nadchodzącym tygodniu, oznacza co najmniej
13 godzin praktyki.
Wzbogaciłam ostatnio bibliotekę nutową o wydawnictwo
niemieckie: Kontra-Spass Regnera. Bardzo ładne wydanie, z szalenie uroczymi utworami
w środku. Gdyby ktoś miał okazję, szczerze polecam.
Dziś mogę pisać, bo granie jest do luftu. Od wczoraj. Szkoda
opowiadać o tym jak przestałam numerować numerami palców nuty i już nic mi się
w związku z tym w głowie nie mieści.
Dlatego przeglądam ebaja, wzrasta mi popyt na różne rzeczy,
stan konta mam śmieszny, bo na koniec miesiaca zdechł mi akumulator w
samochodzie i odpalać muszę podłączona do kontaktu. Wiem, że najpierw się
podłącza czarny przewód, a później czerwony, czyli, że kobieta renesansu ze
mnie i nawet maskę w samochodzie otworzyć potrafię, i kabelki podłączyć, i
wszystko.
Gapię się w Internet na płytę Stańko Suspended Night i narzekam,
że za drogo. Na co mój chłopak rzuca, że mogę przecież MP3. A ja mu na to, z
wyżyn tego, że za trzysta lat zostanę sławnym kontrabasistą jazzowym odpowiadam,
że ja wolałabym, żeby ludzie kupowali moje płyty zamiast je sobie pożyczać z
Internetu na Wieczne NieOddanie. I, że teraz raz w życiu mnie stać (a to dobre,
no naprawdę) i dlatego kupuję płyty, bo jestem ekscentryczna i starej daty, i
pliki w komputerze mnie nie interesują, nie podniecają i nie wpisują się w
konwencję.
Na co usłyszałam, że pewnego dnia zginę w wypadku, jak będę tak
przeglądać te swoje tysiąc płyt w samochodzie, szukając tej właściwej.
Otworzyłam pewnego dnia książkę Kontrabas Jazzowy, Jacka
Niedziela-Meira i przeczytałam o ćwiczeniu przez 6 i pół godziny dziennie. Czuję
się przez to jeszcze bardziej opóźniona, bo nie dysponuję takimi zasobami
czasu. Czy ktoś w ogóle dysponuje?
Kiedy już przykleję się do kontrabasu i mam doby dzień, to
ciężko mnie odkleić. Ale jest to maksymalnie 1,5 godziny, bo życie i obowiązki
mnie wzywają, bo brudne ubrania spacerują same po pokoju, bo talerze gniją w
zmywarce, bo pieniądze co miesiąc same mi nie wskakują na konto.
Miewam wyrzuty sumienia, cholerne. Jakbym była na diecie i
właśnie pożarła całą tabliczkę czekolady. Mam wyrzuty sumienia, że nie zaczynam
ćwiczeń od strojenia instrumentu (bo szkoda mi czasu, o zgrozo!) i nie robię
wielu, wielu innych rzeczy, które powinnam, ale szkoda mi czasu (gdybyście mnie
poznali, to byście wiedzieli, że mi zawsze szkoda czasu i zawsze się śpieszę).
W tygodniu wiecznie noc mnie goni i jeśli mam wybierać pomiędzy graniem czegoś
co mi się niesamowicie podoba, a czegoś co jest po prostu nudne, to pewnie, że
wybiorę to pierwsze. Taka natura.
Pointa jest taka, że nie wiem jak ćwiczyć. Jak wcisnąć w ramy
czasu wszystko to co robię z przyjemnością i wszystko to, co powinnam.
Na koniec moja, całkiem spora, miłość muzyczna. The Tiger
Lillies. Bardzo możliwe, że w ubiegłym roku, na ich koncercie w Oxfordzie
zdecydowałam, że kontrabas będzie moim instrumentem. A linia basu do Beat
Me była pierwszą, której się nauczyłam.
Człowiek całe życie się uczy. A przynajmniej powinien, jak
twierdzili starożytni.
W tym tygodniu przyszedł pan listonosz i mi dostarczył nowe
książki, w tym jedną, o której Roger mówił od tygodni, w samych pozytywach.
Building Walking Bass Lines, autorstwa Eda Friedlanda.
Wczoraj otworzyły się przede mna drzwi do świata tworzenia linni
basowych. A później zamknęły się z trzaskiem i ktoś zaryglował od wewnątrz
wszystkie zamki. Mój umysł nie potrafił za nic w świecie pojąć, że pod
tajemniczym Gmaj7 kryje się dźwięk G na otwartej strunie. No co innego zapis
nutowy, a co innego literki i cyferki, które nie miały dla mnie żadnego
znaczenia.
Dziś od rana wysiaduję moje minutogodziny na stołeczku i
tworzę nowe połączenia nerwowe w moim mózgu, coś zaczyna mi świtać. A później
przychodzi mój chłopak, doskonały gitarzysta, ale to przecież nie to samo,
podkrada Mój Kontrabas(!) i zaczyna grać. Ot tak sobie, z marszu, to wszystko
nad czym ja się pocę i męczę od dwóch dni.
Ale nadajdzie kiedyś moment (i powtarzam sobie to od
miesięcy), kiedy nawet świetny gitarzysta, nie będzie w stanie zagrać tego co
ja grać będę. No, żeby chociaż nie trak od razu, żeby kilka długich,
upokarzających minut to potrwało.
Dostałam dziś regularnego ataku paniki stojąc przy próbkach,
które miałam pobadać na zawartość amoniaku. Bo, w ramach wyjaśnienia, zawodowo
jestem, od poniedziałku do piątku, od godziny 9 do 17, chemikiem analitycznym.
Tak zarabiam na lekcje muzyki, książki i paliwo. Stałam przy tych próbkach i w
mojej głowie pojawiło się przekonanie, że na pewno czeka na mnie e-mail z datą
egzaminu. Przerwałam ważenie na dziesięciu gramach i pognałam do laptopa. A tam
nic i nic. Tylko we mnie już zakwitło przekonanie, że po pierwsze to na pewno
wyznaczą mi termin kiedy nie będę mogła się stawić, bo np. Avishai Cohen gra
wtedy w Londynie, a tego nie przegapię choćby mnie łamano kołem. A później
pomyślałam, że na pewno nie zdam. Po prostu. Albo nie zdam z wynikiem powyżej
przeciętnej. Raz w życiu mi zależy na czymś i to ma nie być przeciętne. To ma
być niesamowite. Jak się coś kocha to, to nie może być takie sobie.
Nigdy w życiu, do żadnego egzaminu nie przygotowywałam się
tyle co do tego, chociaż mam jeszcze minimum, miesiąc czasu. A ze stresem,
wyraźnie, sobie nie radzę, bo jak do tej pory nic mnie w życiu szczególnie nie
stresowało. Studia chemiczne jakoś mi minęły, bez szczególnego napięcia, bo
całe życie miałam przed sobą. Jak nie pierwszy, to drugi termin, albo nawet i
poprawka. Wstyd się przyznać, ale olewałam to koszmarnie. A teraz mam coś na
czym mi tak bardzo zależy. I chociaż mało tutaj piszę, bo zwyczajnie brakuje mi
czasu, to przysięgam, że albo coś tam grywam sobie siedząc na stołeczku przy
swoim kontrabasie, albo grzebię w ziemi w ogrodzie, albo zalepiam dziury w
ścianie w pokoju muzycznym. Ćwiczę niemal codziennie, lekcję z Rogrerem mam raz
w tygodniu, w soboty o 13.
Swoją drogą Roger jest strasznie podekscytowany moim
egzaminem (ale bez tego napięcia, które mi towarzyszy). I wychodzi z niego
chwilami Terence Fletcher z filmu Whiplash, tylko, że bez rzucania przedmiotami
i bycia dupkiem.
A ja jestem rozdygotana, jedna trzecia życia za mną, tu już
nie można stracić ani chwili, bo hej, może nigdy nie zagram w orkiestrze
(chociaż do diabła dlaczego niby nie?!), może nigdy nie będę częścią świetnego
jazzowego trio, ale chciałabym mieć umiejętności. Chciałabym, żeby nie przez
przypadek, tak jak wczoraj kiedy grałam Bassa Nove, w aranżacji Osbornea i
pomyliłam nuty, wyszło mi coś absolutnie pięknego i ekscytującego. Chciałabym
posiadać technikę, która sprawi, że moje granie będzie pełne przestrzeni,
będzie pełne oczekiwania na moment, w którym właściwie to już sama nie będę
wiedzieć czy otwiera się przede mną piekło czy niebo.
Wyciągnęłam z samochodu moją ukochaną płyte Cohena Continuo
i zamieniłam na Nick, Bartsch Ronin i płytę Holon. Dobrze mi robi, mam wrażenie
jakby każdy dźwięk został na tym albumie wyważony na wadze analitycznej do
jednej dziesiatej mikrograma. Ciekawe.
Spędziłam kilka długich dni bez kontrabasu, z powodu
wielkiego, remontowego bałaganu w domu. Byłam w tym czasie bardzo zajęta i
bardzo zmęczona. Ale tak jakoś było mi tęskno.
Nie jestem typem radosnym, jestem raczej typem ponurym, ale
kiedy zobaczyłam Howarda, na powrót, na jego stałym miejscu, śmiałam się i nie
mogłam przestać. A już najlepsze było to, że wcale nie było bardzo ciężko
wrócić mi do utworów, które grałam przed przerwą. Wszystko mi się podobało w
moim graniu tego dnia.
Remont jako taki, wszedł obecnie w fazę Pokoju Muzycznego.
Nie cieszy mnie fakt, że stałam się ekspertem od zdzierania starych tapet,
mieszania cementu, gruntowania ścian i tak dalej, ale jednak wizja
pomieszczenia przeznaczonego do grania, w którym można się zamknąć i nie
wchodzić nikomu w drogę jest szalenie kusząca.
Do tego pewnego wieczoru usłyszałam od mojego chłopaka te
szalenie romantyczne słowa, usłyszałam mianowicie: wiesz, chyba powinniśmy
kupić sobie perkusję.