Friday 21 October 2016

Krzyżyki i bemole

Vivaldii mnie wykończył psychicznie. A lubiłam przecież sobie strzelić w samochodzie Cztery Pory Roku z Nigelem Kennedym.

Jestem pierwszym kontrabasem w orkiestrze struniaczy na Uniwersytecie w Nottingham. Jestem pierwszym i jedynym kontrabasem w orkiestrze. Czujecie grozę? No. To jestem pierwszym kontrabasem w tej orkiestrze, a wiolączele jeszcze nie dojechały. Skrzypków to się pytają, kto chce być solistą, nigdy nikt nie chce, a ja jestem solistą, bo mnie nikt nie zapytał.

Na tydzień wypadłam z muzycznego obiegu, bo pojechałam na wakacje do Polski. I teraz trzęsę portkami, bo do repertuaru wszedł Vivaldii w prędkości światła i nie ogarniam. Od B do D na strunie G jest taki kawał drogi. Jak żyć. Postanowiłam zdublować sobotnie lekcje gry, wprowadzić przymusowe katorżnicze praktyki, pić wyciąg z kozłka aby moje rozchwiane emocje nie wzięły nade mną góry i zobaczymy.

Rodzice nie wyhodowali mnie na muzyka, a gram z ludzmi, którym nie poci się wszystko na widok tych pozornie przypadkowych krzyżyków i bemoli. A mi się poci! Bo mnie nie hodowano na muzyka. Mnie hodowano, na żonę i matkę dzieciom. Nic z tego nie wyszło, chcę krzyżyków i bemoli, chcę tego delikatnego pyłku kalafonii unoszącego się w powietrzu, chcę szelestu kartek z nutami.

Mój Boże, ależ bycie muzykiem jest romantyczne. Jak u Jane Austen. Tylko kontrabas, ta stara gruba baba, ten drzewny trup jest taki nieporęczny, jak idziemy ulicą to mnie przerata, siniaczy mi łydki, nie mieści się w drzwiach, ale idziemy. Jak jednoosobowy tabor cygański, z garbem na plecach większym ode mnie, ze smyczkami w lewej, z papierosem w prawej, z damską torebką pełną rosinów na pogodę i niepogodę, z nutami w szarej teczce.  I tylko mi zacząć zaczepiać młode panny na ulicy i wróżbę za banknot szeleszczący im proponować.

Przepraszam za ten słowotok. Ale Vivaldii mnie wykończył psychicznie. 

Sunday 10 July 2016

O rzeczach które 'trzeba zagrać' i tych które grać się chce

Świat poukruszał mi się to tu to tam. Przysypało mi głowę popiołem.

Czasami po prostu nie wiem, w którą stronę iść, w jakim kierunku się obrócić, żeby chociaż przez chwilę na mojej drodze nie leżały spiętrzone problemy. Chcę dobrze, wychodzi jak zwykle.
Ale opowieści o wszystkim co złe zostawię sobie na inną okazję.

Nieco ponad tydzień temu zagrałam mój pierwszy koncert. Jest to określenie bardzo na wyrost, bo jednak kameralne to było bardzo, przy sześcioosobowej widowni, we własnym salonie, ale jednak, no ale jednak. Zagrałam dziewięć utworów w duecie w wiolączelą. Ja kontrabas zagrałem z wiolączelą. Na dziewięć utworów tylko jeden został przeze mnie dokumentnie skopany. Rytm ¾ to nie moja bajka. Walc to nie moja bajka. Ja jestem ciosana grubo, bez finezji. Jakkolwiek, po tym walcu nieszczęsnym, który można powiedzieć, po mnie przejechał, zagraliśmy naprawdę nieźle. Utwór Larryego Clarka, z moim pierwszym (dobrym, naprawdę dobrym!) staccato na sam koniec występu, wyszedł nam doskonale.

A we wrześniu idę do orkiestry. We wrześniu zostanę jedynym (czyli pierwszym!) kontrabasem w orkiestrze na uniwersytecie w Nottingham. Czekam bardzo.

W miarę jak rozwijają się moje umiejętości mogę grać rzeczy, które zwyczajnie mi się podobają. Już nie ścibolę kurek trzech i panie Janie. Wiem, że pewne rzeczy trzeba zagrać. Ale ciężko jest odkleić się od sofy po całym dniu pracy, bo ‘coś trzeba zagrać’, znacznie przyjemniej jest wbiegać po schodach do pokoju muzycznego, bo cały dzień czegoś nie słyszałam, a to takie świetne, nie mam płyty, nie ma na yt, muszę sobie zagrać. I gram, i jaram się tym graniem. I już mnie nie korci, żeby gdzieś tam Bachowi nuty zmieniać, bo ja mam bardziej współczesną wizję. Teraz mi się chce grać w punkt.


Wednesday 20 April 2016

O tym co robię gdy nie piszę miesiącami.

Zawsze brzmi to dla mnie głupio kiedy ktoś mówi: muzyka mnie nakręca, żyję dzieki muzyce. I mówią to ludzie słuchający popu na 4. Gdzie jakby obciąć sample to, to będzie wszystko jedno i to samo.
Sama żyję dzięki muzyce (jakkolwiek głupio to brzmi). Uwielbiam odkrywać nieznane lądy, morza i wysepki, takie na które niemal nikt nie dociera. Serbski jazz. A mi się chce żyć i serce mi rośnie.
Ciągle coś nowego dokupuję do mojej kolekcji. Mój samochód jest zapchany w każdej szczelinie płytami, na siedzeniu i pod siedzeniem pasażera leżą płyty. Płyty CD, nie jakieś tam pliki, w pamięci na nośniku.
Moja fascynacja efektami nie maleje a raczej rośnie. Podpinam się i gram. Dziś byłam szczęśliwsza niż zazwyczaj. I moje free granie, było lepsze niż zazwyczaj, było tak dobre, że jeszcze stojąc w kuchni nadal podśpiewywałam linię basową. Zrobiłam coś co mnie samej okrutnie się podobało. Urosły mi skrzydła u ramion. Powiedziałam do mojego chłopaka: wiesz, gdyby to było do dostania na ebayu, to po tym jednym utworze kupiłabym sama swoją płytę. I tak mi jakoś przykro, że żadnej płyty nie ma. Jest 3 minuty 50 sekund nagrane w telefonie. Nie mogę sobie kupić i odsłuchać. Chociaż tak strasznie mi się podobało.
PS. Zwykle nie jestem zadowolona z siebie, ze swoich umiejętności. Zwykle jestem depresyjnych rewirach poniżej poziomu morza. Ale dziś jestem zadowolona. Więc niech będzie: 20 kwietnia około 21 byłam z siebie i swojego grania okropnie dumna. I miałam jednego jedynego słuchacza (samą siebie), który klaskał, wiwatował i prosił o autografy.
Styka.


Saturday 16 January 2016

Not quite my tempo

Jestem w przysłowiowej ciemnej dupie. Nie wstydzę się do tego przyznać jest mi po prostu strasznie smutno.
Wydało się, mleko się rozlało i chce mi się nad nim zapłakać. Ja nie liczę. Dlaczego nie liczę od roku tego nie wiem. Pewnie miałam nadzieję, że ktoś za mnie policzy.
Zostało mi 6 dni, żeby zapisać się na egzamin ale Air i Chaconne Lullyego mnie właśnie pogrążyło. A żebyś się Lully w grobie teraz przewracał! Roger na lekcji zrobił mi scenkę z Whiplasha, kiedy Fletcher mówi, że to not quite his tempo.
Co poradzę, że mi liczenie w czytaniu przeszkadza, że mi wszystko staję dęba. I nie lubię. Bronię się. Łudzę się, że mi się uda bez, że samo wskoczy na swoje miejsce. Nie wskakuje.
Myślałam, że rytm to coś co płynie we krwi i miesza się z uderzeniami serca. A tu nie. A ja nie umiem i nie chcę liczyć, bo mi się to kłóci z moją naturą.  
Do dwudziestego siódmego roku życia byłam jedynie odbiorcą muzyki. Więc muzyka poruszała we mnie tylko pewne szczególne emocje i z emocjami była związana. Nawet jeśli coś mi nie do końca leżało muzycznie, to znajdywałam wyjątkowo mądry tekst i na tych prostych zasadach muzyka żyła we mnie.
A teraz jestem wykonawcą (pretendentem okej?!) i mam się podporządkować dzwiękom, rytmowi, dynamice. Co ja głupia jakaś byłam, myśląc, że z moją nonkonfomistyczną naturą będę robić to czego się ode mnie oczekuje...
Zachciało mi się kontrabasu, kiedy zobaczyłam Adriana Stouta, grającego z Tiger Lillies. Wzruszyło mnie to i rozbawiło. Miałam ochotę śmiać się i płakać. Zagrało mi to na najwyższych i najniższych strunach emocji, czyli na tym czego szukam w sztuce. I dlatego zachciało mi się kontrabasu. Dolnego E mi się zachciało.
Siedzę na stołku w nocy dwa dni temu i gram na strunie E przez godzinę. Bez sensu. Jak walenie głową w mur, jakbym miała nadzieję, że jak walnę odpowiednio mocno to przebiję się do magicznego świata, w którym muzyka wypływa z innych zakamarków. W którym nikt nie będzie mi dyktował ile potrwa dany dźwięk i czy mam grać piano kiedy coś mi się podoba, i mam ochotę to oznajmić całemu światu donośmym fortissimo.
Nie mam ochoty rzucać kontrabasu, ale mam ochotę rzucić egzaminy i wykształcenie muzyczne, granie pierdół z XVII wieku, które do mnie nie przemawiaja wcale, nie szepczą nawet, ust nie otwierają.