Vivaldii mnie wykończył psychicznie. A lubiłam przecież
sobie strzelić w samochodzie Cztery Pory Roku z Nigelem Kennedym.
Jestem pierwszym kontrabasem w orkiestrze struniaczy na
Uniwersytecie w Nottingham. Jestem pierwszym i jedynym kontrabasem w
orkiestrze. Czujecie grozę? No. To jestem pierwszym kontrabasem w tej
orkiestrze, a wiolączele jeszcze nie dojechały. Skrzypków to się pytają, kto
chce być solistą, nigdy nikt nie chce, a ja jestem solistą, bo mnie nikt nie
zapytał.
Na tydzień wypadłam z muzycznego obiegu, bo pojechałam na
wakacje do Polski. I teraz trzęsę portkami, bo do repertuaru wszedł Vivaldii w
prędkości światła i nie ogarniam. Od B do D na strunie G jest taki kawał drogi.
Jak żyć. Postanowiłam zdublować sobotnie lekcje gry, wprowadzić przymusowe
katorżnicze praktyki, pić wyciąg z kozłka aby moje rozchwiane emocje nie wzięły
nade mną góry i zobaczymy.
Rodzice nie wyhodowali mnie na muzyka, a gram z ludzmi,
którym nie poci się wszystko na widok tych pozornie przypadkowych krzyżyków i bemoli.
A mi się poci! Bo mnie nie hodowano na muzyka. Mnie hodowano, na żonę i matkę
dzieciom. Nic z tego nie wyszło, chcę krzyżyków i bemoli, chcę tego delikatnego
pyłku kalafonii unoszącego się w powietrzu, chcę szelestu kartek z nutami.
Mój Boże, ależ bycie muzykiem jest romantyczne. Jak u Jane
Austen. Tylko kontrabas, ta stara gruba baba, ten drzewny trup jest taki
nieporęczny, jak idziemy ulicą to mnie przerata, siniaczy mi łydki, nie mieści
się w drzwiach, ale idziemy. Jak jednoosobowy tabor cygański, z garbem na
plecach większym ode mnie, ze smyczkami w lewej, z papierosem w prawej, z
damską torebką pełną rosinów na pogodę i niepogodę, z nutami w szarej teczce. I tylko mi zacząć zaczepiać młode panny na
ulicy i wróżbę za banknot szeleszczący im proponować.
Przepraszam za ten słowotok. Ale Vivaldii mnie wykończył
psychicznie.
No comments:
Post a Comment