Świat poukruszał mi się to tu to tam. Przysypało mi głowę
popiołem.
Czasami po prostu nie wiem, w którą stronę iść, w jakim
kierunku się obrócić, żeby chociaż przez chwilę na mojej drodze nie leżały spiętrzone
problemy. Chcę dobrze, wychodzi jak zwykle.
Ale opowieści o wszystkim co złe zostawię sobie na inną
okazję.
Nieco ponad tydzień temu zagrałam mój pierwszy koncert. Jest
to określenie bardzo na wyrost, bo jednak kameralne to było bardzo, przy
sześcioosobowej widowni, we własnym salonie, ale jednak, no ale jednak.
Zagrałam dziewięć utworów w duecie w wiolączelą. Ja kontrabas zagrałem z
wiolączelą. Na dziewięć utworów tylko jeden został przeze mnie dokumentnie
skopany. Rytm ¾ to nie moja bajka. Walc to nie moja bajka. Ja jestem ciosana
grubo, bez finezji. Jakkolwiek, po tym walcu nieszczęsnym, który można
powiedzieć, po mnie przejechał, zagraliśmy naprawdę nieźle. Utwór Larryego Clarka,
z moim pierwszym (dobrym, naprawdę dobrym!) staccato na sam koniec występu,
wyszedł nam doskonale.
A we wrześniu idę do orkiestry. We wrześniu zostanę jedynym
(czyli pierwszym!) kontrabasem w orkiestrze na uniwersytecie w Nottingham.
Czekam bardzo.
W miarę jak rozwijają się moje umiejętości mogę grać rzeczy,
które zwyczajnie mi się podobają. Już nie ścibolę kurek trzech i panie Janie.
Wiem, że pewne rzeczy trzeba zagrać. Ale ciężko jest odkleić się od sofy po
całym dniu pracy, bo ‘coś trzeba zagrać’, znacznie przyjemniej jest wbiegać po
schodach do pokoju muzycznego, bo cały dzień czegoś nie słyszałam, a to takie świetne,
nie mam płyty, nie ma na yt, muszę sobie zagrać. I gram, i jaram się tym
graniem. I już mnie nie korci, żeby gdzieś tam Bachowi nuty zmieniać, bo ja mam
bardziej współczesną wizję. Teraz mi się chce grać w punkt.