Dostałam dziś regularnego ataku paniki stojąc przy próbkach,
które miałam pobadać na zawartość amoniaku. Bo, w ramach wyjaśnienia, zawodowo
jestem, od poniedziałku do piątku, od godziny 9 do 17, chemikiem analitycznym.
Tak zarabiam na lekcje muzyki, książki i paliwo. Stałam przy tych próbkach i w
mojej głowie pojawiło się przekonanie, że na pewno czeka na mnie e-mail z datą
egzaminu. Przerwałam ważenie na dziesięciu gramach i pognałam do laptopa. A tam
nic i nic. Tylko we mnie już zakwitło przekonanie, że po pierwsze to na pewno
wyznaczą mi termin kiedy nie będę mogła się stawić, bo np. Avishai Cohen gra
wtedy w Londynie, a tego nie przegapię choćby mnie łamano kołem. A później
pomyślałam, że na pewno nie zdam. Po prostu. Albo nie zdam z wynikiem powyżej
przeciętnej. Raz w życiu mi zależy na czymś i to ma nie być przeciętne. To ma
być niesamowite. Jak się coś kocha to, to nie może być takie sobie.
Nigdy w życiu, do żadnego egzaminu nie przygotowywałam się
tyle co do tego, chociaż mam jeszcze minimum, miesiąc czasu. A ze stresem,
wyraźnie, sobie nie radzę, bo jak do tej pory nic mnie w życiu szczególnie nie
stresowało. Studia chemiczne jakoś mi minęły, bez szczególnego napięcia, bo
całe życie miałam przed sobą. Jak nie pierwszy, to drugi termin, albo nawet i
poprawka. Wstyd się przyznać, ale olewałam to koszmarnie. A teraz mam coś na
czym mi tak bardzo zależy. I chociaż mało tutaj piszę, bo zwyczajnie brakuje mi
czasu, to przysięgam, że albo coś tam grywam sobie siedząc na stołeczku przy
swoim kontrabasie, albo grzebię w ziemi w ogrodzie, albo zalepiam dziury w
ścianie w pokoju muzycznym. Ćwiczę niemal codziennie, lekcję z Rogrerem mam raz
w tygodniu, w soboty o 13.
Swoją drogą Roger jest strasznie podekscytowany moim
egzaminem (ale bez tego napięcia, które mi towarzyszy). I wychodzi z niego
chwilami Terence Fletcher z filmu Whiplash, tylko, że bez rzucania przedmiotami
i bycia dupkiem.
A ja jestem rozdygotana, jedna trzecia życia za mną, tu już
nie można stracić ani chwili, bo hej, może nigdy nie zagram w orkiestrze
(chociaż do diabła dlaczego niby nie?!), może nigdy nie będę częścią świetnego
jazzowego trio, ale chciałabym mieć umiejętności. Chciałabym, żeby nie przez
przypadek, tak jak wczoraj kiedy grałam Bassa Nove, w aranżacji Osbornea i
pomyliłam nuty, wyszło mi coś absolutnie pięknego i ekscytującego. Chciałabym
posiadać technikę, która sprawi, że moje granie będzie pełne przestrzeni,
będzie pełne oczekiwania na moment, w którym właściwie to już sama nie będę
wiedzieć czy otwiera się przede mną piekło czy niebo.
Wyciągnęłam z samochodu moją ukochaną płyte Cohena Continuo
i zamieniłam na Nick, Bartsch Ronin i płytę Holon. Dobrze mi robi, mam wrażenie
jakby każdy dźwięk został na tym albumie wyważony na wadze analitycznej do
jednej dziesiatej mikrograma. Ciekawe.
No comments:
Post a Comment