Śnią mi się koszmary o kontrabasie. A to, że gram koncert w
jakimś wielkim mieście, wysiadam z pociągu/samolotu i nie mam pokrowca, targam
kontrabas na własnych rękach. Albo: wchodzę na egamin, nie odzywam się słowem,
egzaminator nie odzywa się słowem, gram swoje trzy utwory i wychodzę nie
czekając na ciąg dalszy. A już za drzwiamy myślę sobie, że to przecież za mało
żeby zdać.
W normalnym życiu w nadgarstku mi klinęło, przeskoczyło i
nie chce wrócić na swoje miejsce. Ale to dlatego, że wyczyniam jakieś dziwne
figury i nigdy nie przykładałam szczególnej do tego, że mój nadgarstek jest
wyprostowany czy nie. Do tej pory bywał, ale głównie nie był. Człowiek, nagle
musi się stać taki wielozadaniowy w obliczu instrumentu. Próbuję, kiedyś mi się
uda.
Moje struny wymagają wymiany, straciły całą urodę swojego
brzmienia i dźwięk jest tak smutno płaski. Nie chcę ich zmieniać przed
egzaminem, bo jeszcze nie zdążę się przyzwyczaić. Niecny plan był taki, aby w
nagrodę za najwyższą notę na egzaminie sprawić sobie hybrydowe Evah Pirazzi.
Teraz plan jest taki, żeby niezależnie od wyniku sprawić sobie hybrydowe Evah
Pirazzi, zaraz po czerwcowej wypłacie.
Za kilka dni jadę na wakacje i niestety nie mam jak zabrać
Howarda ze sobą. Myślałam aby wziąć substytut w postaci gitary basowej, ale
wydaje się być to bardziej bez sensu niż sensowne dlatego rezygnuję. Wezmę
tylko nuty i płyty ze śpiewaniem i klaskaniem. Będę strzelać solowe koncerty na
drodze Anglia-Karpacz. Tak mi się już chce odpocząć od pracy i dorosłego życia,
że nie mogę się doczekać. Gdyby tylko człowiek nie musiał się sam pakować.