Wczorajszy koncert okazał się przerażającą klapą. A
zapowiadało się tak dobrze, prześliczny kontrabas na scenie, perkusja, dwa
saksofony. Tymczasem jako support dostaliśmy facecika, który przytargał na
scenę swojego laptopa i dziwaczne urządzenie, które aktywowane światełkami od
roweru, wysyłało sygnał do laptopa, który to laptop odtwarzał dziwaczną
mieszankę sampli. Strasznie głośno i okropnie bez sensu. Trwało to zdecydowanie
za długo, bo jakieś 40 minut.
W błoto.
Po tym bolesnym przeżyciu okazało się,
że najnowszy album Polar Bear został nagrany z tym właśnie facetem od sampli i
zamiast cudnej perkusji dostałam łomoczący bit z komputera, kontrabasista
zagrał jakiś temat i tak sobie stał, saksofonista dmuchnął raz w saksofon i
podparł ścianę. Po dwudziestuu minutach nie wytrzymałam, tupnęłam nogą, że albo
ten cholerny laptop albo ja i podreptałam na bardzo obrażonych nóżkach w
kierunku wyjścia.
Przegrałam dziś swoje utwory na egzamin i mnie nie
zachwyciły. Nie potrafię czytać nut, liczyć i zwracać uwagi na dynamikę utworu.
Zwykle udaje mi się połączyć dwa elementy, losowo. Wiem, że to przyjdzie z
czasem i z godzinami praktyki. Na dobitkę mojego nadszarpniętego wczoraj
poczucia estetyki, namiętnie nie trafiałam dziś w dźwięki. A na smyczek
nałożyłam Pops’a, którego nie lubię/ nie potrafię docenić właściwości.
Najbardziej, chwilowo, wielbię Thomastik Medium, dobrze
brzmi, ładnie i równo rozkłada się na smyczku i pachnie lasem bardziej niż inne
(nie wiem dlaczego ma to dla mnie znaczenie). Z kalafonią jest w ogóle
śmieszna/głupia sprawa. Nieustannie dokupuję nowe. Z taką prędkością, że nawet
nie mam okazji ich wypróbować.
No comments:
Post a Comment