Wednesday 22 April 2015

Rozdział 3. Rosin

Wczorajszy koncert okazał się przerażającą klapą. A zapowiadało się tak dobrze, prześliczny kontrabas na scenie, perkusja, dwa saksofony. Tymczasem jako support dostaliśmy facecika, który przytargał na scenę swojego laptopa i dziwaczne urządzenie, które aktywowane światełkami od roweru, wysyłało sygnał do laptopa, który to laptop odtwarzał dziwaczną mieszankę sampli. Strasznie głośno i okropnie bez sensu. Trwało to zdecydowanie za długo, bo jakieś 40 minut. 
W błoto. 
Po tym bolesnym przeżyciu okazało się, że najnowszy album Polar Bear został nagrany z tym właśnie facetem od sampli i zamiast cudnej perkusji dostałam łomoczący bit z komputera, kontrabasista zagrał jakiś temat i tak sobie stał, saksofonista dmuchnął raz w saksofon i podparł ścianę. Po dwudziestuu minutach nie wytrzymałam, tupnęłam nogą, że albo ten cholerny laptop albo ja i podreptałam na bardzo obrażonych nóżkach w kierunku wyjścia.

Przegrałam dziś swoje utwory na egzamin i mnie nie zachwyciły. Nie potrafię czytać nut, liczyć i zwracać uwagi na dynamikę utworu. Zwykle udaje mi się połączyć dwa elementy, losowo. Wiem, że to przyjdzie z czasem i z godzinami praktyki. Na dobitkę mojego nadszarpniętego wczoraj poczucia estetyki, namiętnie nie trafiałam dziś w dźwięki. A na smyczek nałożyłam Pops’a, którego nie lubię/ nie potrafię docenić właściwości.

Najbardziej, chwilowo, wielbię Thomastik Medium, dobrze brzmi, ładnie i równo rozkłada się na smyczku i pachnie lasem bardziej niż inne (nie wiem dlaczego ma to dla mnie znaczenie). Z kalafonią jest w ogóle śmieszna/głupia sprawa. Nieustannie dokupuję nowe. Z taką prędkością, że nawet nie mam okazji ich wypróbować.   


No comments:

Post a Comment